wtorek, 5 lipca 2011

Trochę o motoryzacji, a trochę o kryzysie.

Trochę o motoryzacji, a trochę o kryzysie.


Wiadomo, że firmy motoryzacyjne, jako przedsiębiorstwa obracające ogromnymi sumami są bardzo mocno związane z tym, co dzieje się w światowej gospodarce, w związku z tym bardzo silnie reagują na kryzysy.

Jakoś nie mogę pozbyć się myśli, że niemal wszyscy zarządzający wielkimi bankami inwestycyjnymi, a także największymi korporacjami produkcyjnymi to debile.
Dorzuciłbym do tego grona również członków rządów i współpracujących z nimi ekonomistów. Generalnie większą część światowej „wierchuszki” posądzam o to, że zamienili się mózgami ze sztuczną kością dla psa.
Bo zwróćmy uwagę na to, jak z zewnątrz wyglądały początki obecnego kryzysu. Była hossa, a potem – BUM! I wzięło się wszystko zawaliło! Tak po prostu! Banki ze stuletnią tradycją nie dostrzegły symptomów zbliżającej się katastrofy. Najwięksi producenci samochodów, też jakoś nie. A także FED, rząd USA i wielu innych.
No przepraszam bardzo! Problemy, które doprowadziły do tego wszystkiego były przez niektórych wskazywane już w latach 2002-2003.
Niektórzy biznesmeni sprzedawali wówczas nieruchomości, przenosili biznes do Chin, lub po prostu „keszowali” się i właśnie leżą na Kajmanach zastanawiając się, czy może by właśnie nie wrócić do gry.
O zagrożeniu wyzierającym z rynku nieruchomości w USA pisali na portalach internetowych specjaliści. Głównie młodzi.
Nawet (to mi się szczególnie podoba) astrologowie współpracujący z biznesmenami z londyńskiego City ostrzegali przed obecnym kryzysem już od dobrych kilku lat. Nie wierzysz w astrologię drogi Inwestorze? Ja też nie. To nie jest ważne. Ważne jest to, że ci panowie, którzy w nią wierzą, nie mieli już dawno „toksycznych” papierów i dzięki temu sączą drinki (razem ze wspomnianymi wyżej biznesmenami) na Kajmanach.
Ale oczywiście prezesi Lechman Brothers i innych tego typu instytucji nic nie wiedzieli... Bzdura! Doskonale się we wszystkim orientowali. Tylko jeszcze, „rzutem na taśmę”, upłynniali te swoje „egzotyczne instrumenty pochodne”, by zaraz po krachu móc sączyć kolorowe drinki (No zgadnijcie gdzie? Tak! Brawo! Macie rację!) na Kajmanach.
            FED na początku kryzysu podnosił ciągle stopy procentowe. O kurcze! Skoro to robili, to może rzeczywiście jeszcze nic nie kumali? To ich nie usprawiedliwia, a jedynie świadczy o tym, że mógłby tam równie dobrze pracować mój Labrador (bez obrazy piesku).
            Ford, który chyba najlepiej stoi z amerykańskich samochodziarzy, miał więcej szczęścia, niż rozumu. U nich sprawy potoczyły się tak, że musieli już wcześniej rozpocząć „program kryzysowy”. Tak więc, gdy ten nadszedł, mieli już wprawę. Ale gdyby nie to, to też by cieniutko śpiewali. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat przyzwyczaili się, że całą korporację można utrzymywać ze sprzedaży jednego modelu. Ogromnego, jak średniej wielkości europejski dom z ogródkiem, pickupka Ford F150. Aż tu nagle przychodzi do salonu John i pyta: sorry, to nie wy robicie Priusa? Nie? To do widzenia!
I podobnie było w General Motors i Chryslerze. Tak swoją drogą, to gdyby nie John, to chyba do dziś by nie wiedzieli o kryzysie.
Co do GM, to patrząc na wnętrze ich Captiwy i zestawiając je z jej ceną, to cóż... Liczę, chłopcy, że będzie po Was. Naprawdę ciężko na to zapracowaliście.
            I żeby pozostać w tematach samochodowych, przedstawię jeszcze jednego speca od nadchodzących kryzysów. Jeremy Clarkson. Znacie? Tak, to ten z Top Gear. Napisał kiedyś, że gdy firmy wypuszczają obłędnie drogie limitowane wersje i tak już obłędnie drogich supersamochodów, to znak, że nadchodzi kryzys. Jakiś czas temu czytałem, że można kupić wersję Bugatti, bez kolorowego lakieru, przez co jest o „stoileśtam” kilo lżejsza.... Wobec tego kryzys był nieunikniony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz